Przypuszczam, że wtedy na lekcjach języka polskiego zachowanie Scarlett bywało potępiane. Obecnie również uczy się nas, że problemy powinny być rozwiązywane „od ręki”, a podejście typu „jutro o tym pomyślę” jest postrzegane jako skrajnie nieodpowiedzialne. Nationality. Irish-American. Katie Scarlett O'Hara Hamilton Kennedy Butler is a fictional character and the protagonist in Margaret Mitchell 's 1936 novel Gone with the Wind and in the 1939 film of the same name, where she is portrayed by Vivien Leigh. The latest Tweets from Scarlett O'Hara (@secretwriteress). What am I doing? Part time writer. You can count on me cos I'm an accountant. Lo que el viento se llevó Fast Money. Margaret Mitchell „Przeminęło z wiatrem” Nic na świecie nie może nas zwyciężyć, ale potrafimy pokonać się sami, zbyt mocno tęskniąc za czymś, czego nigdy już nie będziemy mieć. I pamiętając zbyt dużo. Są w życiu takie książki, których tytuły są znane, ba! często nawet zaliczane do klasyki, ale jakoś tak ciągle nie jest nam z nimi po drodze. Obawiamy się ilości stron, archaicznego języka (bo trudno oczekiwać po książce wydanej w 1936 roku, slangu młodzieży z XXI wieku ), nużącego tła historycznego, przereklamowanego romansu, który na pewno będzie ociekał taką ilością przesłodzonego lukru, aż skutecznie rozgrzeje serca romantycznych duszyczek. Czytając opinię, patrząc na wysokie noty, myślałam sobie dokładnie tak samo o „Przeminęło z wiatrem” i zadawałam sobie pytanie: „co też w sobie może mieć ta książka, że tak o niej trąbią? Za co ona łapie po dziesięć gwiazdek? Dlaczego postać Scarlett O’Hary jest tak znana w literaturze, skoro tylko romansowała?”. Kiedy skończyłam czytać tę obszerną lekturę, jedno co cisnęło mi się na usta, choć może nie jest to grzeczne określenie, brzmiało: „cholera! Jakie to było pieruńsko dobre!” Epoka przemian. Wojna, która przestawia wszystko do góry nogami, znosząc niewolnictwo i ucierając nosa możnym plantatorom. Rzućmy okiem na postacie: Scarlett – rozpuszczona, pozująca na damę egoistka, która wcale nie była piękna, a mimo to umiała zgromadzić wokół siebie tłum adoratorów, lecących na jej słodkie kłamstewka i szmaragdowe oczęta. Materialistka, bezsensownie zakochana w Ashleyu, chyba tylko dlatego, że śmiał wybrać za żonę inną kobietę. Szła po trupach do celu, dosłownie. Ceniona za swoją siłę i determinację, jednak tak ślepa, że niejednokrotnie miałam ochotę chlasnąć ją w ucho! Paliła mosty tam, gdzie powinna łatać ich dziury, zaślepiona chciwością nie dostrzegała, że za pieniądze nie można kupić prawdziwej przyjaźni i oddania, a przede wszystkim docenić tak wielkiego uczucia… Przepełniona odwagą leżała w srebrzystej poświacie i marzyła o tym, o czym zwykle marzą szesnastolatki, tak rozpieszczone przez życie, że porażka zdaje im się niepodobieństwem, a piękna suknia i ładna cera bronią, którą można pokonać przeznaczenie. Rhett – och, Butler! Uwielbiam go! Niech się schowają pseudozabawni bohaterowie z ciętym językiem! Ten wąsacz bije ich na głowę swoją ironią, śmiechem i kpiną, a chyba przede wszystkim potęgą miłości. Wymagał szczerości i był rewelacyjnym bodźcem do przemiany Scarlett, choć ta przebrzydła istota ciągle miała fiu bździu w głowie, myśląc, że pełna miska i usidlenie Ashleya będą szczytem jej szczęścia. Rozmowy, które prowadził z O’Harą były majstersztykiem, przy okazji obnażającym jak niedojrzałą istotą jest siedemnaście lat młodsza Scarlett i w jak różnych etapach życia się znajdują. Rhett czytał w niej jak w otwartej księdze i była dla niego przezroczysta, niczym szkło (choć zawsze myślała, że stanowiła dla mężczyzn tajemnicę). Nigdy nie przegapiaj okazji do zdobycia doświadczenia, Scarlett. One wzbogacają umysł. Melania – ikona bezinteresownej miłości i radości z życia, nawet gdy z powały coś ci na łeb kapie. Przez długi czas traktowałam ją jako naiwną, głupiutką istotkę, nie dostrzegając, jaki skarb ma Scarlett u swojego boku. Myślę, że jej postać pokazuje, jak często doceniamy ludzi dopiero, kiedy zabraknie ich wśród nas. Ashley – odbierałam go jako rozciamcianego faceta, który stracił jaja wraz z upadkiem pielęgnowanych od dziecka ideałów i świata, w którym dorastał. Nie umiał się dostosować, przejrzeć na oczy i definitywnie postawić na swoim (no dobrze raz mu się udało, gdy porwał się żeby pomścić Scarlett – ale jedna jaskółka wiosny nie czyni, podobnie jedna akcja nie uczyni z Ashleya mężczyzny (bo honorowym dżentelmenem się urodził)!). Najwygodniej było mu, kiedy opiekowano się nim. Niby mu to doskwierało, ale nic z tym nie zrobił. Wrrr. To główni bohaterowie, chociaż myślę, że Mammy (murzyńska piastunka) też odgrywała znaczącą rolę. I Pork. I Archie. I sąsiedzi, zwłaszcza babcia Fontaine. Gdyby tak do Scarlett docierały jej słowa… Bóg przeznaczył kobietę do tego, by była nieśmiałym, wystraszonym stworzeniem i jest coś nienaturalnego w kobiecie, która się nie boi… Zawsze staraj się ocalić coś, czego mogłabyś się lękać, Scarlett… podobnie jak coś, co mogłabyś kochać… Szalenie podoba mi się opinia Igi, jednej z użytkowniczek portalu „Czytanie „Przeminęło z wiatrem” jest dołujące, bo doprowadza do kilku smutnych wniosków. Nie ma już takich mężczyzn. Nie ma już takiej miłości. I co najgorsze – nie ma już nawet takich książek.” I właściwie wszystko zostało już zawarte w tych czterech zdaniach. Iga trafiła w sedno. Mitchel stworzyła dzieło niezwykłe (nie dziwię się, że otrzymała nagrodę Pulitzera, a książka stała się legendą), które bazując na wątku miłosnym pokazuje przemiany polityczne, obyczajowe, a przede wszystkim wewnętrzne, które dotykają nie tylko Scarlett. „Przeminęło z wiatrem” jest wielkim kubłem zimnej wody dla wszystkich, którzy goniąc za marzeniami i chęcią posiadania, nie potrafią dostrzec miłości, która niezauważona i podeptana, może odejść na zawsze. Pamiętacie Scarlett z „Przeminęło z wiatrem” i jej słynne hasło „Pomyślę o tym jutro”? Marta, bohaterka książki o takim tytule, ma właśnie takie podejście do życia. Rozwiązywanie problemów, zastanawianie się nad swoimi uczuciami- wszystko przedkłada na kolejny dzień. A ma o czym myśleć. Jest pielęgniarką oddziału dziecięcego w szpitalu, więc na co dzień spotyka się ze śmiercią dzieci, z cierpieniem ich rodziców. Sama nie może mieć dziecka, nie potrafi utrzymać ciąży, więc jej mąż- Marcin z dnia na dzień ją zostawia. Marta rzuca się w wir pracy. Siostra próbuje ją wspierać, lecz wkrótce sama zaczyna mieć problemy i stoją przed nią poważne decyzje. Marta nagle znajduje wsparcie w Radku, ojcu jednej z dziewczynek, która zmarła w szpitalu. Ich znajomość zaczęła się nietypowo, ale mężczyzna pomaga jej stanąć na nogi. Dziewczyna powoli zaczyna odbudowywać swoje życie, zmieniać postawę. Lecz dopiero rozmowy z pewną staruszką sprawią, że Marta zacznie walczyć. Autorka w swojej pierwszej, dość krótkiej powieści zawarła wiele życia i wiele cierpienia. Są umierające dzieci i rodzice poświęcający swoje kariery, żeby przy nich trwać. Jest zdrada. I jest niespełnione pragnienie posiadanie dziecka. Na końcu powieści nie ma jednoznacznej odpowiedzi, co się stanie dalej (choć to szokuje trochę mniej niż zakończenie „Przeminęło z wiatrem”). Widać ogromną ewolucję głównej bohaterki. Marta z osoby, za którą ciągle wszyscy podejmowali decyzje, która bała się odpowiedzialności, stała się wreszcie kobietą, która jest zdecydowana i wie czego chce w życiu. Na końcu powieści Marta przestaje być Scarlett, zamiast odkładać kolejne decyzje na później, już wie jaką decyzję podjąć i jak to wpłynie na jej życie. Spodobała mi się tak książka, polubiłam główną bohaterkę i na początku jej współczułam, a potem podziwiałam. Zrobiła na mnie wrażenie jej miłość do męża, wydawać by się mogło, że to jedyna rzecz, której Marta była pewna w swoim życiu. Autorka zdobyła mnie także nawiązaniem do „Przeminęło z wiatrem”- uwielbiam tę powieść (i ekranizację :D), dlatego z chęcią odkrywałam małe podobieństwa. Książka bierze udział w wyzwaniach: – Klucznik:(kwiecień) 1. Autor jeszcze nieczytany – Przeczytam tyle, ile mam wzrostu (1,7 cm) Wydawnictwo Dobra Literatura Słupsk 2014 Wydawnictwo Dobra Literatura Słupsk 2014 Co­py­ri­ght © by Ka­ta­rzy­na Mi­cha­lik-Ja­wor­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra, 2014 Wszel­kie pra­wa za­strzeżone All ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wa­ne ani w ja­ki­kol­wiek inny sposób po­wie­la­ne w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgo­dy wy­daw­cy. Re­dak­cja i ko­rek­ta: Jo­lan­ta Chro­stow­ska-Sufa Ko­rek­ta: Ju­sty­na Ja­kub­czyk Skład książki i wer­sji elek­tro­nicz­nej: Mag­da­le­na Woj­tas, Vir­tu­alo Sp. z Pro­jekt okładki: Ilo­na Go­styńska-Rym­kie­wicz Fo­to­gra­fia au­tor­ki: Anna Igna­tow­ska Cy­tat na okładce i w treści książki nawiązuje do za­miesz­czo­ne­go jako mot­to wier­sza Le­opol­da Staf­fa Pod­wa­li­ny (Po­ezja na­sze­go wie­ku, WSiP, War­sza­wa 1989). ISBN: 978-83-64184-11-6 Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra wy­daw­nic­two@do­bra­li­te­ra­tu­ Bu­do­wałem na pia­sku I zwa­liło się. Bu­do­wałem na ska­le I zwa­liło się. Te­raz bu­dując, za­cznę Od dymu z ko­mi­na. Le­opold Staff, Pod­wa­li­ny SŁYSZAŁEM, ŻE ZNO­WU JĄ OD­RA­TO­WA­LIŚCIE! Czy w tym ku­rew­skim szpi­ta­lu nie ma ab­so­lut­nie ni­ko­go, kto miałby odro­binę cy­wil­nej od­wa­gi, by z tym wresz­cie skończyć? – Pana córka żyje. Nie po­wi­nien się pan cie­szyć? – Żyje? Pani to na­zy­wa życiem?! Musi być pani ja­kimś po­two­rem! – Ja? Gdy­by to była moja córka, byłabym tu co­dzien­nie! Przy­cho­dzi pan do niej raz na kil­ka mie­sięcy, a mnie pan oskarża? – Co pani może o tym wie­dzieć? Czy pani w ogóle ma dzie­ci? – Nie, ale je­stem tu co­dzien… – nie po­zwo­lił mi skończyć. – To o czym my w ogóle roz­ma­wia­my? Jak, pa­niu­siu, będziesz miała swo­je dziec­ko, a naj­le­piej cho­re – wte­dy… wte­dy możesz mnie osądzać. *** Pierw­szy raz płakałam w pra­cy. Zbie­gam po scho­dach, potrącając jakąś ko­bietę. Na­wet nie mówię „prze­pra­szam”. Właści­wie nie je­stem na­wet pew­na, czy to była ko­bieta. Muszę się jak naj­szyb­ciej do­stać na świeże po­wie­trze. Jesz­cze chwi­la i zwy­mio­tuję. Nie umiem tego wytłuma­czyć. Tyle lat pra­cy i na­gle taka re­ak­cja. Nie był to trud­niej­szy przy­pa­dek od po­zo­stałych. Od dzie­siątek in­nych w ciągu tych dzie­sięciu lat, gdy pra­cuję jako pielęgniar­ka na od­dzia­le kar­dio­lo­gii. Tu są same ciężkie przy­pad­ki. Pamiętam, jak spy­tałam swoją siostrę, ile lat może mieć dziec­ko ważące czte­ry i pół kilo. Chwilę się wahała. Jej tyle miało, gdy się uro­dziło. Założyła jed­nak, że to jest cho­re, więc pew­nie ma z sześć czy sie­dem mie­sięcy. Ania ma czte­ry lata. Od trzech i pół roku jest u nas. Sama nie je, nie sie­dzi, nie załatwia swo­ich po­trzeb. Jej mózg jest prak­tycz­nie mar­twy. Do tego ma cho­re ser­ce. Nie żyje. We­ge­tu­je. Po­zba­wio­na świa­do­mości leży w szpi­tal­nym łóżecz­ku, po­karm do­sta­je dożyl­nie. Umie­rała pięć razy. Dziś re­ani­mo­wa­liśmy ją po raz szósty. Pierw­szy raz w pra­cy płakałam. Mo­dliłam się, by tym ra­zem re­ani­ma­cja się nie udała. Aby ktoś odważniej­szy podjął de­cyzję, że po­zwo­li­my jej umrzeć. Nie mogłam pa­trzeć na jej cier­pie­nie. Od­ra­to­wa­liśmy ją. A ja po­czułam, że muszę ra­to­wać sie­bie przed spa­zma­mi tar­gającymi moim ciałem. Wciągam głęboko po­wie­trze. W żaden ra­cjo­nal­ny sposób nie umiem wytłuma­czyć re­ak­cji swo­je­go or­ga­ni­zmu. Po­dobną sy­tu­ację przeżyłam raz. Kie­dyś. Daw­no. Gdy za­czy­nałam pracę w tym za­wo­dzie. Cze­mu dziś? Cze­mu właśnie te­raz? Po­wo­li szum w uszach za­czy­na usta­wać, a or­ga­nizm się wy­ci­sza. Muszę wra­cać. Ale jesz­cze chwi­la. Jesz­cze je­den od­dech. Wstaję i po­wo­li ru­szam scho­da­mi na od­dział. Wszyst­ko jest jak za­wsze. Świat się nie za­trzy­mał. Nikt na­wet nie przejął się tym, co przed chwilą zaszło. Ko­lej­ny dzień pra­cy. Jak każdy od dzie­sięciu lat. Za­raz za por­tierką skręcam w pierw­sze drzwi na pra­wo. Nie mam siły po­ka­zać się którejś z dziew­czyn. Nie chcę zo­ba­czyć w ich oczach, że to nie ma zna­cze­nia, że nie wol­no dać się po­nieść emo­cjom. Na­sze mot­to. In­a­czej nie mogłabym tu pra­co­wać. Co za­tem zda­rzyło się dziś? Czy to jest ten osławio­ny kry­zys, przed którym ostrze­ga nas star­szy per­so­nel? Uporządkuj myśli – przy­wołuję sie­bie. – Je­steś Scar­lett O’Hara. Pomyślisz o tym ju­tro – od­dech, odwrót i uśmiech nu­mer trzy do małego pa­cjen­ta. Źle wy­brałam drzwi. Za­miast do po­ko­ju ma­luchów wchodzę do piętna­sto­let­nie­go au­ty­stycz­ne­go Krzy­sia. Nic! Będę się uśmie­chać. Muszę się uśmie­chać, prze­cież to człowiek. Pod względem men­tal­nym dziec­ko, nie na­sto­la­tek. Spraw­dzam mo­ni­tor i mój wzrok wędru­je wyżej, wzdłuż brązo­wa­wej ścieżki biegnącej aż do okna. Zre­zy­gno­wa­na spoglądam na nie­go z wy­rzu­tem. Uśmie­cha się ra­do­sny, jak­by udało mu się spłatać naj­lep­sze­go z możli­wych figlów. Twarz dziec­ka, po­stu­ra do­rosłego mężczy­zny. I męskie re­ak­cje na mój wi­dok. Do­brze, że go to cho­ciaż nie za­wsty­dza, bo nie ma kom­plet­nie świa­do­mości, co się z nim dzie­je. Dum­nie wyciąga wy­ma­zaną kałem łapę. Leży u nas już trzy mie­siące i co­dzien­nie ta sama hi­sto­ria. Ar­ty­sta porąbany. Wra­cam do sie­bie. Nie wiem, gdzie byłam przed chwilą, ale Krzyś ściągnął mnie sku­tecz­nie na zie­mię. Do ro­bo­ty. *** Ostre światło prze­dzie­ra się pod przy­mkniętą po­wiekę. Ja­skra­wy neon dwor­ca PKS wdzie­ra się bru­tal­nie w mój sen. Zasnęłam? Mu­siałam być bar­dzo zmęczo­na. Do­brze, że nie prze­spałam przy­stan­ku. Pod­ry­wam się szyb­ko z miej­sca i potrącając współpasażerów, dosłownie wy­pa­dam na zewnątrz. Otu­lam się szczel­niej swe­trem, bo mimo dość ciepłego sierp­nia wie­czo­ry by­wają już ra­czej chłodne. Skręcam za „De­li­ka­te­sa­mi 24h” czyn­ny­mi od go­dzi­ny szóstej do go­dzi­ny dwu­dzie­stej dru­giej. Właści­ciel twier­dził, że ta na­zwa na­ga­nia mu klientów. Jesz­cze dwie prze­czni­ce i będę w swo­im miesz­ka­niu. Wezmę gorącą kąpiel, wtulę się w Mar­ci­na, po­zwolę wy­ma­so­wać so­bie sto­py. Plan jest do­bry. Może w za­mrażarce jesz­cze są ja­kieś lody? Dru­gie piętro, trze­cie, za­mek, klucz, drzwi. Ci­sza. Ci­sza? Pew­nie wy­szedł. Może to na­wet le­piej. Jeśli nie wróci, to po kąpie­li pójdę pro­sto do łóżka. Tak zmo­dy­fi­ko­wa­ny plan też ma swój urok. A kąpiel zmy­je ze mnie ten dzień. Spi­nam włosy na kar­ku, odkręcam ku­rek. Ubra­nie tra­fia pro­sto do ko­sza na bie­liznę. Przy­dałoby się zro­bić pra­nie. Z ko­sza wy­sy­pują się już brud­ne rze­czy. Pomyślę o tym ju­tro. Ju­tro mam dyżur w nocy, zdążę rano ogarnąć trochę ten bałagan. De­stroy – ar­ty­stycz­ny nieład, jak ma­wia mój mąż. A właśnie. Cie­ka­we, gdzie się szwen­da po nocy. Ach, mecz. Wspo­mi­nał coś wczo­raj. A może przedwczo­raj? Dni stają się ta­kie do sie­bie po­dob­ne. A prze­cież nie je­stem jesz­cze sta­ra. No, może doj­rzała też nie je­stem. Trzy­dziest­ka na kar­ku nie uspra­wie­dli­wia znużenia. Co w ko­szu na bie­liznę robią pod­pa­ski? Mu­siały spaść z półki (tyl­ko cze­go on szu­kał w mo­ich rze­czach?). Opłaca się je upy­chać na półkę? Nie, po­win­ny lada mo­ment być po­trzeb­ne. Ile minęło dni? Dwa­dzieścia pięć, dwa­dzieścia sześć? Mat­ko, jak ten czas leci. Muszę się jakoś po­zbie­rać do kupy, bo nicze­go już nie kon­tro­luję. Ka­len­da­rzyk! Gdzie mój ka­len­da­rzyk? Grze­bię w to­reb­ce już dobrą mi­nutę i nie mogę go na­mie­rzyć. Pamiętam, jak kie­dyś w pociągu siedząca na­prze­ciw­ko mnie para sprze­czała się żar­to­bli­wie, kto jest większym bałaga­nia­rzem. On nie­opatrz­nie zaczął opo­wia­dać o dam­skiej to­reb­ce. Dość nie­roz­ważny krok, ale mógł mieć może sie­dem­naście lat i nie zdążył opa­no­wać jesz­cze tych kil­ku pro­stych za­sad uni­ka­nia kon­fliktów. Dziew­czy­na, naj­wy­raźniej nie­zbi­ta z tro­pu, od­po­wie­działa z właści­wym tyl­ko na­sto­lat­kom wdziękiem, iż on nie zna pro­ste­go stop­nio­wa­nia: bałagan – bur­del – dam­ska to­reb­ka. Mam! Dziś jest sie­dem­na­sty, to ile to dni? Trzy­dzieści sześć! Wy­klu­czo­ne! Spraw­dzam raz jesz­cze i sia­dam na se­de­sie. To nie­możliwe. Za­wsze mie­siączkuję jak w ze­gar­ku, dwa­dzieścia pięć – dwa­dzieścia sześć dni. Może to stres? A może ane­mia? Ostat­nio przełożona zwra­cała mi uwagę, że je­stem wyjątko­wo bla­da. Ciąża? Iskra szyb­ko gaśnie. Od sześciu lat sta­ra­my się o dziec­ko. Bez­sku­tecz­nie. Ro­bi­liśmy ba­da­nia. Oby­dwo­je. Choć, jak twier­dzi mój mąż, to „na pew­no moja wina, bo z nim jest wszyst­ko w porządku”. I była moja. Nie umiałam utrzy­mać za­rod­ka w początko­wej fa­zie ciąży. Nie mówi się na­wet o po­ro­nie­niach. Jest na to od­dziel­ny ter­min – mi­kro­po­ro­nie­nia. Nie da się usta­lić, czy za­chodzę w ciążę, a jeśli w ogóle za­chodzę, to ile razy byłam w ciąży. Za­nim za­ro­dek się za­gnieździ, już go nie ma. Próbowałam się na­wet le­czyć. Odpuściłam. Ile razy można przeżywać zawód? Ile razy można nie­cier­pli­wie cze­kać i z drżeniem mo­dlić się, by tym ra­zem… To za­wsze było dwa­dzieścia pięć – dwa­dzieścia sześć dni i krwa­wie­nie przy­cho­dziło, nie po­zwa­lając na­wet na złudze­nia, że może tym ra­zem… Pomyślę o tym ju­tro. Dziś tyl­ko kąpiel i sen. Wsu­wam się pod świeżą pościel z uczu­ciem ulgi. Przy­najm­niej pamiętał, że pro­siłam, aby wy­wie­trzył pościel na ta­ra­sie. Jak miło. Jed­na owiecz­ka, dru­ga owiecz­ka, ta trze­cia ma wyraźnie twarz Ani. Odejdź, proszę. Muszę od­począć. A jeśli je­stem w ciąży i po­ro­nię? Jak już będzie można określić, że byłam. I że ono było. A jeśli urodzę i będzie cho­re jak Ania? Czy star­czy mi na to sił? Jej ro­dzi­ce na początku miesz­ka­li w szpi­ta­lu. Po roku by­wa­li. Po dwóch zaglądali. Ojca Ani wi­działam ostat­nio na Dzień Dziec­ka. To będzie już trzy mie­siące pra­wie. Nie po­win­nam ich winić – ona nig­dy nie opuści szpi­ta­la, oni nig­dy nie będą mie­li dziec­ka. Ale ja bym była inna. Wiem to! Gdy­bym tyl­ko mogła mieć dziec­ko… Miałam spać, ale natłok myśli nie po­zwa­la odpłynąć. A tak po­trze­buję od­po­czyn­ku. Klucz w drzwiach. Mar­cin. Jak do­brze. W jego ra­mio­nach na­tych­miast zasnę. Jak za­wsze. Tyl­ko że on wca­le nie idzie do sy­pial­ni, ale do po­ko­ju. Włącza po ci­chu te­le­wi­zor. Słyszę, że rozkłada ka­napę. Wyciągnął koc, znam go i jego na­wy­ki jak zły szeląg. Za­raz zaśnie przed tym te­le­wi­zorem, ale do sy­pial­ni nie pójdzie. Gdzie mój te­le­fon, która jest go­dzi­na? Dru­ga trzy­dzieści! Stra­ciłam po­czu­cie cza­su. Ale on, zda­je się, że też. Mecz trwał do dwu­dzie­stej pierw­szej trzy­dzieści. Co­raz częściej za­sy­pia przed te­le­wi­zorem. Nie będę się te­raz jesz­cze tym zadręczać. Pomyślę o tym ju­tro. *** Wstaję, Mar­ci­na już nie ma. Może to i do­brze, prze­myślę so­bie wszyst­ko na spo­koj­nie. Przez ko­lej­ne dni jed­nak także nie mamy oka­zji na sie­bie tra­fić. Na­sze dyżury prze­pla­tają się. Nie mamy co li­czyć na to, że uda nam się spędzić ze sobą więcej niż piętnaście mi­nut. Pomyślałam, że może ce­lo­wo układa so­bie tak gra­fik, żeby się ze mną mijać. Oprzy­tom­niałam w porę, było to nie­do­rzecz­ne, zwłasz­cza że jego ko­men­dant nie po­szedłby mu na rękę, na­wet gdy­by pro­sił o do­dat­ko­we służby. Ich niechęć do sie­bie wzra­stała la­ta­mi i chy­ba żaden już nie pamiętał, skąd w ogóle się wzięła. Ja tym­cza­sem byłam u le­ka­rza, zro­biłam ba­da­nia, z którymi po od­bio­rze miałam się zgłosić za ty­dzień. Zro­biłam na­wet test ciążowy – ujem­ny (nie wiem, po co, przeżywa­nie tego na nowo i na nowo było kosz­ma­rem). Wzięłam kil­ka do­dat­ko­wych dyżurów. Wa­ka­cje się kończyły, a dzie­cia­te koleżanki chciały jesz­cze złapać kil­ka dni słońca z dziećmi nad mo­rzem. Za­nim wchodzę do le­ka­rza, po­bieżnie rzu­cam okiem na wy­ni­ki badań. To ab­sur­dal­ne! Drżącą ręką na­ci­skam klamkę. – Pani dok­tor, je­stem w ciąży – zdążyłam wy­krztu­sić, za­nim ze­mdlałam. *** Sie­działam na ta­bo­re­cie w kuch­ni, tępo wpa­trując się w dziurkę po gwoździ­ku w ścia­nie. Co tu wi­siało? I cze­mu na gwoździu, a nie na porządnie wkręco­nej śru­bie? Ta za­gad­ka miała na za­wsze po­zo­stać nie­roz­wiązaną. Właśnie wszedł Mar­cin. Po­de­rwałam się, jak­by ten nieszczęsny za­gu­bio­ny gwoździk od­na­lazł się na moim krześle, wbi­jając się boleśnie w moje sie­dze­nie. – Mu­si­my po­roz­ma­wiać – wy­krztu­siłam z tru­dem, gdy wresz­cie wszedł do kuch­ni. – Nie te­raz, za pół go­dzi­ny mam tre­ning. Nie ma nic na obiad? – od­burknął spod przy­kryw­ki garn­ka. – Nie. Nie zdążyłam nic zro­bić. Byłam u le­ka­rza. – Aha. No do­bra, zjem na mieście. Zo­ba­czy­my się później. Cześć. – Do­le­ciało już zza za­mkniętych drzwi wejścio­wych. Trwałam wciąż w tym sa­mym miej­scu, odkąd weszłam do domu. Mama ma­wiała, że cza­sem rze­czy same układają się le­piej, niż gdy­byśmy je za­pla­no­wa­li. Może do­brze, że tak się stało. Jeśli się do­wie, będzie żył na­dzieją. A jeśli nie utrzy­mam ko­lej­nej ciąży? To będzie dla nie­go sil­ny cios. Cho­ciaż ten pierw­szy try­mestr niech się zakończy. Mi­nie naj­większe ry­zy­ko. Ja też nie zniosłabym w tym wszyst­kim jesz­cze jego roz­cza­ro­wa­nia. Do­brze się stało. *** Zmie­niałam pościel u Krzy­sia, kie­dy go zo­ba­czyłam. Odkąd po­zwal­nia­li w ra­mach oszczędności sa­lo­we i die­te­tycz­ki, dwo­imy się i tro­imy w obo­wiązkach – choć na pod­sta­wo­we na­wet bra­ku­je cza­su. Dwie pielęgniar­ki na od­dział w nocy to zde­cy­do­wa­nie za mało. A jesz­cze ten gówniarz wy­ma­lo­wał wszyst­ko kałem. Kie­dy to się skończy? Prze­cież nie mogę przy­wiązać mu rąk do łóżka. Poza tym jest sil­niej­szy ode mnie. Zwłasz­cza gdy się wku­rzy. Sie­dział na krześle na ko­ry­ta­rzu. Twarz trzy­mał w dłoniach. Pod­niósł głowę i za­uważył mnie. Po­de­rwał się z krzesła i pod­biegł w moją stronę. – Słyszałem, że zno­wu ją od­ra­to­wa­liście! Czy w tym ku­rew­skim szpi­ta­lu nie ma ab­so­lut­nie ni­ko­go, kto ma odro­binę cy­wil­nej od­wa­gi, by z tym wresz­cie skończyć? – Pana córka żyje. Nie po­wi­nien się pan cie­szyć? – Żyje? Pani to na­zy­wa życiem?! Musi być pani ja­kimś po­two­rem! – Ja? Gdy­by to była moja córka, byłabym tu co­dzien­nie! Przy­cho­dzi pan tu raz na kil­ka mie­sięcy, a mnie pan oskarża? – Co pani może o tym wie­dzieć? Czy pani w ogóle ma dzie­ci? – Nie, ale je­stem tu co­dzien… – To o czym my w ogóle roz­ma­wia­my? Jak, pa­niu­siu, będziesz miała swo­je dziec­ko, a naj­le­piej cho­re – wte­dy… wte­dy możesz mnie osądzać. Trzasnął drzwia­mi tak, że koleżanka wy­biegła na ko­ry­tarz, a pod siódemką roz­wrzesz­czały się no­wo­rod­ki. Cho­le­ra, kie­dy wpadł w tym sza­le do mnie, nie za­uważył, że stanął na wy­bru­dzo­nym przeście­ra­dle rzu­co­nym prze­ze mnie na podłogę. Te­raz mam gównia­ne ślady na całym od­dzia­le… *** Nie mogę prze­stać myśleć o tym, co mi po­wie­dział. Czy rze­czy­wiście jest coś, co tłuma­czy po­rzu­ce­nie dziec­ka? Czy mogę go osądzać? Kie­dyś byli tu co­dzien­nie. A prze­cież życie to­czy się da­lej. Ktoś musi za­ra­biać, opłacać ra­chun­ki. A może mają już dru­gie dziec­ko? Jest zdro­we, żyje, wy­ma­ga opie­ki. Ania właści­wie jest dla nich mar­twa od daw­na… Ale to ciągle jest ich dziec­ko! Ja bym… No właśnie, co ja? Miał może rację – co ja mogę wie­dzieć. Ta moja ciąża jest tak nie­re­al­na, że na­wet nie za­sta­na­wiałam się zbyt długo, czy nie po­win­nam pójść na zwol­nie­nie. W końcu to szpi­tal i cała masa za­grożeń dla płodu. Ale pójście na zwol­nie­nie wiąże się ze zro­bie­niem szu­mu wokół sie­bie, przy­zna­niem się do ciąży cho­ciażby przed Mar­ci­nem. A prze­cież lada dzień mogę ją stra­cić. Znam to. Nie zniosę współczu­cia koleżanek czy wy­rzu­tu w oczach Mar­ci­na. Muszę się wziąć do pra­cy, myśli nie po­zwa­lają mi się sku­pić, a dziś nie wia­do­mo, w co ręce włożyć. Mamy dziec­ko, któremu podłączy­liśmy he­pa­rynę i co dwie go­dzi­ny muszę po­bie­rać krew do badań. W nocy nie ma gońca, za każdym ra­zem same zjeżdżamy windą na po­ziom mi­nus dwa i prze­cho­dzi­my do­bre trzy­sta metrów piw­nicz­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi do la­bo­ra­to­rium. W tym cza­sie na od­dzia­le zo­sta­je tyl­ko jed­na pielęgniar­ka. Tym, którzy kie­rują szpi­ta­lem, na­prawdę brak wy­obraźni. Moja ko­lej. Po raz trze­ci prze­mie­rzam tę samą drogę w półmro­ku. Kątem oka do­strze­gam ruch w le­wym zaułku. A może mi się tyl­ko wy­da­wało? Po­win­nam spraw­dzić, ale świa­do­mość, że ochro­na jest na par­te­rze i w ra­zie cze­go na­wet nikt mnie nie usłyszy, każe mi przy­spie­szyć kro­ku. Te­raz je­stem pew­na, wyraźnie słyszę szyb­kie kro­ki za sobą. Jesz­cze dwa­dzieścia, dzie­sięć metrów. Na­ci­skam klamkę i od­wra­cam się gwałtow­nie. Przede mną ni­czym mur wyrósł wiel­ki fa­cet z brud­ny­mi włosa­mi i dość moc­nym odo­rem sta­re­go mo­czu. – Nie ma pani cze­goś do je­dze­nia? Do­strze­gam ruch za nim, szyb­ko za­my­kam za sobą drzwi na za­mek. Zdzi­wio­na la­bo­rant­ka pa­trzy na mnie dość nie­przy­tom­nie. – Za­dzwoń po ochronę. Śpi tu kil­ku bez­dom­nych. Wiem, że na dwo­rze jest co­raz zim­niej, ale muszę tej nocy przyjść tu jesz­cze kil­ka razy i nie chcę się bać – tłumaczę się przed sobą i swo­im odrętwiałym ze stra­chu ser­cem. *** Patrzę na nie­go, jak je. Lubię go wte­dy ob­ser­wo­wać. Je­dze­nie dla nie­go jest jak ce­le­bra. Każdy kęs, przy­mrużenie po­wiek i ci­chy po­mruk są zapłatą za wysiłek włożony w przy­go­to­wa­nie posiłku. Jego twarz jest wte­dy taka po­god­na. Dzie­więć lat ra­zem, a ja wciąż to lubię. Bu­dzi we mnie tkli­wość i nie­mal mam ochotę mu po­wie­dzieć o ciąży. Marzę, by zo­ba­czyć jego radość. Wy­obrażam so­bie jego oczy, w których ry­su­je się miłość do mnie, i chcę po­czuć to szczęście, które możemy so­bie wza­jem­nie dać. Ko­cham go wciąż tak samo jak w dniu, w którym włożył mi obrączkę na pa­lec. No właśnie. Ko­cham go. Dla­te­go mu tego oszczędzę. Kie­dy mi­nie pierw­szy try­mestr ciąży i wszyst­ko ja­kimś cu­dem będzie w porządku, wte­dy mu po­wiem. Wte­dy się odważę. – Było pysz­ne, dziękuję. Za­wsze świet­nie go­to­wałaś. Pod­noszę się z krzesła, zbie­ram ta­le­rze i sia­dam na nim okra­kiem, opie­rając się ple­ca­mi o stół. Całuję go w po­wie­ki. De­li­kat­nie. A po­tem w nos i w usta. Ściągam ko­szulkę przez głowę i wpi­jam się w jego usta, tym ra­zem na dłużej. Od­wza­jem­nia z dużo większą siłą. Czuję jego ręce na mo­ich pier­siach i słyszę, że jęknął. Pod­no­si się z krzesła ze mną na so­bie i sa­dza mnie na sto­le. Lek­ko od­py­chając mnie od sie­bie, robi trzy kro­ki w tył. – Nie. Ja już tak nie mogę – prze­cze­su­je ręką po­tar­ga­ne włosy. Wy­raz mo­je­go zdu­mie­nia na twa­rzy jest na tyle su­ge­styw­ny, że kon­ty­nu­uje nie­mal na jed­nym wy­de­chu. – To do­nikąd nie pro­wa­dzi. Nie można tak żyć. Oszu­ku­je­my sie­bie od daw­na, że to nor­mal­ność, ale nią ta­kie życie nie jest. Ro­dzi­na to mąż, żona i dziec­ko. A my je­steśmy ja­kimś sztucz­nym two­rem. – Myślałam, że wy­star­cza­my so­bie. Mówiłeś, że naj­ważniej­sze, że mamy sie­bie… – Mówiłem, kie­dy jesz­cze miałem na­dzieję, że będzie in­a­czej. Że w końcu się uda. Proszę, nie patrz tak na mnie. Sama prze­cież to czu­jesz, że nie jest w porządku. Daj­my so­bie szansę na inne życie. Na pełne życie. – Ale prze­cież wiesz, że ja ta­kie­go życia być może nig­dy nie będę mogła mieć. Może nig­dy nie będę mogła mieć dzie­ci – przełykam sys­te­ma­tycz­nie gulę, aby nie po­deszła całkiem do gardła. Mówi to wszyst­ko jesz­cze z ru­mieńcami na twa­rzy po wcześniej­szym pod­nie­ce­niu. – Ale ja je chcę mieć. Za­wsze ma­rzyłem o dziec­ku, wiesz o tym. Daj za­tem szansę mi… Zasłużyłem na nią… – Tak… zasłużyłeś… Pod­noszę z zie­mi rzu­coną bluzkę i naciągam przez głowę. Łapie mnie za rękę, ale ją wy­szar­puję. Chwy­tam tyl­ko wiszące na ha­czy­ku klu­cze i za­trza­skuję za sobą drzwi. Chłód wie­czo­ru uzmysławia mi do­pie­ro, że wyszłam bez okry­cia i w kap­ciach. Da­le­ko się tak nie wy­biorę. Nie mam jed­nak siły tam wrócić. Ru­szam przed sie­bie. Pamiętam, jak wrócił kie­dyś ze służby. Zmęczo­ny, bo była so­bo­ta – dys­ko­te­ki i dużo in­ter­wen­cji. Zwinęli do ra­dio­wo­zu trzy­na­sto­let­nią smar­kulę, pi­janą do nie­przy­tom­ności. Sie­działa w ro­wie i nie była w sta­nie się ru­szyć. „Jeśli byśmy jej nie za­bra­li, to za­raz jakaś grup­ka moc­no roz­ba­wio­nych ko­le­si by ją zgarnęła” – po­wie­dział. Za­wieźli ją do domu, a jej oj­ciec po­szczuł ich psa­mi i od­grażał się, że zro­bi jej ba­da­nia, czy jej nie tknęli. Chwilę po­tem zno­wu in­ter­wen­cja i dwóch agre­syw­nych wy­rostków. Skuł jed­ne­go i wsa­dził do ra­dio­wo­zu. Wte­dy ten zaczął ude­rzać głową w kratkę od­dzie­lającą pasażerów od kie­row­cy, aż roz­ciął so­bie łuk brwio­wy i zalał się krwią. Gdy ko­le­ga wrócił do ra­dio­wo­zu z dru­gim de­li­kwen­tem, oświad­czył, że chce złożyć ze­zna­nie, że go Mar­cin pobił. Pamiętam, jak położył głowę na mo­ich ko­la­nach i po­wie­dział, że je­stem jego równo­wagą. Że jak kładzie się przy mnie, to cały ten zwa­rio­wa­ny świat od­zy­sku­je ład i porządek. Że je­stem jego po­wie­trzem i beze mnie by się udu­sił lub co naj­mniej zwa­rio­wał. Jak widać, można żyć bez po­wie­trza… *** Jak to się stało, że stoję pod drzwia­mi Lid­ki? Nie wiem, ile cza­su szłam ani którędy, ale bezbłędnie tra­fiłam pod jej drzwi. To idio­tycz­ne, jest pra­wie północ. Ma małe dzie­ci, na pew­no już śpią. Ale gdzie pójdę? Co mam ze sobą zro­bić w tych kap­ciach i blu­zecz­ce? Nie wzięłam na­wet port­fe­la. Za­pu­kam le­ciut­ko, jak śpią, to odejdę. Tyl­ko co ja jej po­wiem? Do­bra, na trzy. Raz, dwa, trzy. Nie słyszała. Nie za­dzwo­nię, po­budzę wszyst­kich. Przejdę się jesz­cze, może wymyślę coś in­ne­go. – Mar­ta? Co się stało? – Mogę u cie­bie prze­no­co­wać? – Wejdź. Po­pro­wa­dziła mnie po scho­dach na górę do po­ko­ju syna. Wzięła go de­li­kat­nie na ręce i prze­niosła do swo­jej sy­pial­ni. Wyjęła z sza­fy do­dat­kową pościel i posłała mi jego łóżko. Podała ręcznik i po dłuższej chwi­li przy­niosła gorącą her­batę i swoją ko­szulę nocną. O nic nie spy­tała, rzu­ciła „do­bra­noc” i za­mknęła za sobą drzwi. Słyszałam jesz­cze, że coś po ci­chu tłuma­czy mężowi, i dom pogrążył się w ci­szy. Początko­wo zmar­z­nięta opa­tu­liłam się szczel­nie kołdrą, ale chwilę później wydała mi się po­twor­nie ciężka. Miałam wrażenie, że mnie dusi i przytłacza. Cała się spo­ciłam, więc ją z sie­bie zrzu­ciłam i otwo­rzyłam okno. Wdy­cha­ne łap­czy­wie po­wie­trze nie po­mogło. Złapały mnie mdłości i w ostat­niej chwi­li zdążyłam do łazien­ki. Po­tem zasnęłam i spałam jak za­bi­ta, dopóki nie po­czułam za­pa­chu kawy i nie zo­ba­czyłam Lid­ki siedzącej na łóżku po tu­rec­ku i wyciągającej do mnie gorący ku­bek. – Za­wiozłam dzie­ci do przed­szko­la, Paweł jest w pra­cy. Wzięłam urlop na życze­nie, więc je­stem tu tyl­ko dla cie­bie. Masz, na­pij się i do­pro­wadź do sta­nu używal­ności. – Nie, dziękuję za kawę. – Na­pij się, bo wyglądasz jak zom­bie. – Nie pi­jam kawy. – Nie pi­jesz kawy? Od kie­dy? Co jest gra­ne? – Pa­trzyła na mnie wni­kli­wie… i jest! Jej źre­ni­ce robiły się co­raz większe i większe. – Cho­le­ra! Je­steś w ciąży, tak? Słyszałam, jak wy­mio­to­wałaś. Jak to możliwe? Zajęło jej to na­prawdę kil­ka­naście se­kund, aby połączyć ze sobą wca­le nie tak oczy­wi­ste fak­ty. Rzy­gałam z nerwów, a kawy nie piję ot tak, na wszel­ki wy­pa­dek. Zajęło jej to kil­ka­naście se­kund, a Mar­cin nic nie spo­strzegł przez trzy ty­go­dnie. – Nie, no co ty… – zaczęłam, ale nie dała mi skończyć. – Je­stem twoją siostrą, do cho­le­ry, więc mnie nie okłamuj. Poza tym byłam w ciąży, pragnę ci przy­po­mnieć. – Je­stem… – Mój Boże, tak się cieszę – rzu­ciła mi się na szyję, ani na chwilę nie odkładając kub­ka z wrzątkiem. – Czy to… czy tym ra­zem to pew­ne? – Nie! To

scarlett o hara pomyślę o tym jutro